w przedpokoju blisko godzinę... To grzecznie i nader uprzejmie, nieprawdaż? Nakoniec jednak otrzymałem pozwolenie... Afisze już się drukują... Format olbrzymi, litery trójkolorowe. To wpada w oko, przynęca spektatorów...
Tu usiadł, a pochłaniając potrawy, mówił dalej ze zwykłą sobie gadatliwością:
— Kasa u mnie będzie otwartą jutro od rana. Wydałem ku temu rozkazy i mam nadzieję — dodał, zwracając się ku obecnym — że panowie zaszczycić zechcą swoją bytnością moje przedstawienie, to rzeczywiście niezwykłe przedstawienie.
Jeden z podróżnych zabrał głos, by odpowiedzieć na zaproszenie impresarya. Był to Delvigne, lokator z ulicy des Tournelles.
— A cóż grać będziecie, dyrektorze, na owem tak nadzwyczajnem przedstawieniu? — zapytał, podkreślając intonacyą głosu ostatnie wyrazy.
— Najprzód „Słomiany kapelusz.“
— Dobra sztuka, ale dyabelnie stara... a potem?
— „Żoko, czyli małpa brazylijska.“
— Jest to rzeczywiście zabawne, lecz pod warunkiem, ażeby aktor był wprawnym klownem i doskonałym mimikiem.
— Żoko, to ja sam, panie... — rzekł z dumą Revel.
— A! pan grywasz małpy? — zapytał Delvigne z ironią.
— Jak prawdziwy szympans, a nawet i lepiej... Małpy... to, panie, moja specyalność!
— Winszuję!
— To będzie w rzeczy samej niezwykle ciekawe przedstawienie — rzekł drugi z gości.
— Tak... — odrzekł Delvigne — z przyczyny tego zbiegłego goryla od Pezona. Ale to przecie nie pan uciekłeś z tej menażeryi? — dodał, śmiejąc się głośno.
— Pan lubisz dowcipkować, jak widzę... — odparł Revel, zmuszając się do uśmiechu.
Nie zatrzymujemy dłużej czytelnika przy śniadaniu, w czasie którego nie zaszedł żaden ważniejszy wypadek.
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/860
Ta strona została przepisana.