We dwadzieścia minut przybyli do Crois-de-Blévé i dosięgnęli wsi, poprzedzającej las w Amboise, a następnie weszli w głąb tegoż.
Niebo dotąd pogodne i zasiane gwiazdami zmieniło się nagle. Grube chmury poczęły napływać ze wschodu. Powstały wicher wstrząsał gałęziami drzew z szumem, podobnym do wzbierającego morza na wybrzeżu. Nasi podróżni zaniepokojeni widokiem niepogody, żałując, iż nie wzięli powozu z Blévé, szli szybko, mało co z sobą rozmawiając.
Nagle stanęli w miejscu obaj jak wryci. Ryk jakoby dzikiego zwierzęcia przeraźliwa em echem przebiegł całą przestrzeń lasu, a razem niby odpowiadając mu zahuczał grzmot w oddaleniu ze wschodniej strony.
— Co to jest, u czarta? — zapytał Flogny.
— Przyspieszmy kroku... — rzekł Delvignes.
— Miałożby nam zagrażać jakie niebezpieczeństwo? — pytał agent policyjny, wyjmując z kieszeni rewolwer dużego kalibru.
— Pan nie wiesz więc, że dzikie zwierzęta uciekły z menażeryj Pezon a w Loches?
— Na honor nic nie wiem... po raz pierwszy o tem słyszę...
— Dwa lwy, tygrys i goryl przebiegają okolicę.
— Nie miłe spotkanie w każdym razie, sądzę wszelako, iż nie mamy czego się tak wielce obawiać. Zwierzęta z menażeryi tresowane i oswojone, nie zaczepią nas na pewno. Idźmy jednakże prędko, ponieważ burza się zbliża i więcej mnie ona niepokoi ponad te dzikie zbiegi Pezon’a.
Delvignes wraz z Flognym biegli z pośpiechem.
Wicher wzmagał się gwałtownie. Niebo coraz więcej czarnem się stawało. Błyskawice szybko po sobie następowały; grzmot huczał bez przerwy.
Nagle obaj podróżni posłyszeli w zaroślach dziwny hałas, tuż prawie ponad swojemi głowami.
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/879
Ta strona została przepisana.