Dokonawszy tego, powrócił do agenta Flogny.
Ten ostatni był już martwym zupełnie. Gwałtowność pierwszego uderzenia przebiwszy czaszkę, rozmiażdżyła mu mózg zupełnie.
Dziwna obecnie nastąpiła scena.
Goryl, przyklęknąwszy obok trupa, zaczął przeszukiwać jego ubranie z zadziwiającą pilnością, zabierając wszystko, ale to literalnie wszystko, co się znajdowało w kieszeniach nieszczęśliwego; ukończywszy to, wydał świst, podobny do jakiegoś umówionego wezwania.
Na owo hasło druga ciemna postać wysunęła się zpośród zarośli i ukazała na drodze.
Księżyc, wypływający w tej chwili z po za chmur, oświecił swemi promieniami tę nową postać, ukazawszy w niej Arnolda Desvignes.
— No! i cóż powiesz, pryncypale? — zawołał goryl. — Sądzę, iż tym razem napewno załatwiona już sprawa!
— Przeszukałeś dobrze w kieszeniach agenta? — zapytał Arnold Desvignes.
— Jaknajstaranniej... — rzekł Trilby — którego pod małpią skórą poznali zapewne czytelnicy. — Oto wszystko, co miał przy sobie... Co zaś do tego drugiego...
— Nie ma co się nim zajmować... — odrzekł wspólnik Verrièra. — Komisant handlowy nie mógł posiadać nic, coby skompromitować nas mogło. Otóż medalik... koperta... portmonetka. Wszystko w porządku, jak trzeba. A teraz o trupach pomyśleć należy.
Jednocześnie straszny ryk rozległ się w pobliżu, w gęstwinie lasu.
— Słyszysz, pryncypale? — zapytał ze spokojem były klown z cyrku Fernando. — Dzikie zwierzęta poczuły woń