krwi, w kilku minutach przybędą tu i rzucą siecią te szczątki. Wkrótce oczyszczą one plac walki. Pozostaje mi czas zaledwie do zmiany ubrania.
— Przyniosłem ci pakiet... Jest tam pod drzewem przy drodze.
Trilby poskoczył ku wskazanemu miejscu, lecz nagle cofnął się z okrzykiem przerażenia.
Lew i lwica, zbiegłe z menażeryi Pezona, stanęły na lekkiej wyniosłości wzgórza, a rozszerzone źrenice zwierząt ogniem wśród ciemności płonęły.
— Precz, drapieżnicy! — krzyknął Trilby stłumionym głosem, podczas gdy Arnold wycelował rewolwer, który trzymał w ręku.
Jedno z dzikich, zwierząt skoczyło, zakreślając półkole, a ominąwszy dwóch stojących mężczyzn, rzuciło się na trupy.
Był to lew.
W chwili, gdy zatapiał potworne swe szpony w jedno z leżących ciał, Arnold bezwiednie, instynktowo, nacisnął kurek swej broni.
Strzał wybiegł, a jednocześnie lew martwy rozciągnął się na trupie i nie poruszył więcej.
Kula, wleciawszy mu okiem, przeszyła mózg, sprawiając śmierć piorunującą.
Natenczas lwica, ryknąwszy straszliwie, skoczyła W drogę.
Arnold wraz z Trilbym uciekali całą szybkością nóg swoich; strach, rzec można, przypinał im skrzydła.
Drapieżne to jednak zwierzę nie ścigało ich wcale.
Rzuciwszy się na ciała zmarłych, pożerało je, lizało krew.
Uciekający, nie zważając na to, co się dzieje po za nimi, pędzili naprzód, nie zwalniając biegu.
Wybiegłszy z lasu, przybyli na równinę.
— Stój! — zawołał Trilby zdyszany. — Nie mogę dalej biedź w tem ubraniu.
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/882
Ta strona została przepisana.