Nabito broń, podróżni wsiedli do powozu, a kapitan, któremu poruczono kierownictwo wyprawą, rozkazał konduktorowi jechać wolnym truchtem, tak, aby jednocześnie z nim postępowali żołnierze.
Komisarz policyi wraz z sekretarzem zajął miejsce na wierzchu powozu.
Dyliżans wyruszył z miejsca.
W Blévé dziwiono się i niepokojono, nie widząc przyjeżdżającego wehikułu. Zaczęto wierzyć w jakiś wypadek, nikt jednak nie odgadywał, co się takiego stać mogło.
Droga, którą jechał dyliżans, zagłębiając się w las, biegła kręto i krzywo.
— Jak prędko przybędziemy do miejsca, w którem twoje konie zatrzymawszy się, iść dalej nie chciały? — pytał komisarz konduktora.
— Przybędziemy tam niezadługo; jest to na trzecim zakręcie drogi — odrzekł zapytany.
W rzeczy samej, po dziesięciu minutach, na trzecim skręcie, konie poczęły strzydz uszami, okazując zupełnie też same oznaki przestrachu, co ich poprzednicy.
— Otóż naśladują tamte... — mruknął konduktor.
— Popuść im lejce, niech wolno idą — zawołał kapitan, poczem rozkazał żołnierzom i żandarmom nastawić bagnety i karabiny.
Nagle konie stanęły w miejscu, nie chcąc iść dalej.
Przed niemi wprost droga tworzyła kąt ostry, nie dozwalając nic widzieć w odległości.
— Zmuś konie, ażeby postąpiły — zawołał kapitan.
Konduktor uderzył je silnie biczem. Zaczęły biegnąć, przemknąwszy tak kilka metrów, drżały jednakże, rozszerzając nozdrza.
Po kilku sekundach zatrzymały się powtórnie, spięte na tylnych nogach, okryte potem i pianą.
— Otóż drapieżne zwierzęta! — zawołał komisarz.
Głuche mruczenie dało się słyszeć na odległość trzech
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/909
Ta strona została przepisana.