wzdłuż muru otaczającego willę. Była ona szeroką, zacienioną podwójnym rzędem starych drzew kasztanowych.
Gęste zwoje bluszczu i pnących się roślin pokrywały mur zupełnie. Miejscami, przez utworzone umyślnie przedziały, widać było wieś w oddaleniu. Gromada królików przebiegała galopem aleę.
— Macie tu dużo zwierzyny? — pytał Desvignes Forestiera.
— Bardzo dużo, panie, a nawet za wiele, co nam przyczynia niemało kłopotu.
— Jak to... z jakiej przyczyny?
— Ściąga to nam leśnych złodziei.
— Tak, w rzeczy samej — poparł Verrière. — Ci rozbójnicy przychodzą okradać mój park z królików, zajęcy i bażantów, mimo szczelnego zamknięcia i dozoru.
— Przełażą więc wierzchem przez mur?
— Jaknajwygodniej.
— Ależ to niebezpieczne...
— A nadewszystko kłopotliwe.
— Nie chodzi więc tu straż podczas nocy? — zapytał Arnold Forestiera.
— Ba! ma się rozumieć, iż się i nocą pilnuje — odpowiedział tenże gniewliwie. — Gdy jednak pracowało się dzień cały, trudno jest przez noc utrzymać się na nogach.
— Masz pomocników? — pytał Desvignes.
— Tylko do robót w ogrodzie. Mówiłem już niejednokrotnie panu Verrière, iż trzebaby przyjąć leśniczego do parku.
— Za zbytby to drogo kosztowało, mój kochany — rzekł śmiejąc się, Verrière.
— Za dwieście franków miesięcznej pensyi, jakąby ten człowiek pobierał, ocaliłbyś pan zwierzynę, dwa razy tyle wartości mającą — odparł Forestier. — Lecz raczcie się zatrzymać, panowie — dodał — zdaje mi się, iż tu odnajdę bażanta, słyszę, jak odżyw się, poruszając suchemi liściami.
Arnold z bankierem przystanęli.
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/929
Ta strona została przepisana.