— Mnie... mnie o łaskę, panie... o jaką?
— Abyś mnie zechciał dopuścić jako wspólnika do swoich dzieł miłosierdzia.
— Ach! drogi panie... gdybyś wiedział, z jaką radością przyjmuję twój projekt!...
— Korzystając więc z tego, przyjm, proszę, tę pierwszą skromną z mej strony ofiarę, jako początek tego, co dalej uczynić pragnę.
To mówiąc, Arnold dobył z pugilaresu bilet pięciusetfrankowy, który podał księdzu.
— Tak wielka suma... — wyszepnął tenże z wahaniem.
— Drobna zaliczka na początek... Chcę zwiedzić kościół w Malnoue, a skoro upoważnisz mnie do tego, szanowny księże proboszczu, będę się starał pozostawić pamiątkę moich odwiedzin.
Proboszcz ukłonił się, wyrażając głęboką swą wdzięczność. Jego sympatya dla wspólnika Verrièra zwiększała się z każdą chwilą.
— Czuję się być tem więcej w obowiązku dopomagania biednym — rzekł Arnold — iż i ja kiedyś byłem ubogim.
— Pan wiele pracowałeś zapewne?
— Olbrzymio... nad siły! Nie pomogłaby jednak i praca, gdyby Opatrzność nie czuwała widocznie nademną. Mój ojciec, architekt z powołania, zamieszkały w Blévé, nie posiadając majątku, nie był wstanie udzielić mi nauk, do jakich wzdychałem. Na szczęście miał brata, a mojego stryja, Karola Desvignes, uczonego profesora, zamieszkałego w Loches. Ten stryj wziął mnie pod swoją opiekę, a udzieliwszy mi początkowych nauk, własnym kosztem wyprawił mnie do Paryża dla dopełnienia tychże. Podobną ofiarę należało z mej strony odwdzięczyć usilną pracą, co też uczyniłem. Po upływie lat pięciu władałem biegle pięcioma językami i wyszedłem ze stopniem inżyniera ze szkoły górników. Rodzice moi w tym czasie zmarli. Nic mnie odtąd nie zatrzymywało we Francyi.
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/935
Ta strona została przepisana.