— Jaką nosi nazwę jego statek?
— Nazywa się „Mewa.“ Wsiądź pan w jedno z tych, czółen, stojących na wybrzeża, a pierwszy lepszy majtek powiezie cię do okrętu.
Trilby posłuchał tej rady.
W pięć minut później łódź, w której płynął, dosięgnęła „Mewy,“ małego okrętu z czerwoną flagą, na czarno malowanego.
Nikogo nie widać było na pokładzie.
— Hej! Mewa! — zawołał majtek.
Na to wezwanie z głębi statku ukazał się niski, barczysty mężczyzna, w błękitnych pantalonach i takiemże sukiennem okryciu, w czapce czerwonej. Gęsta, ruda broda zakrywała mu połowę ciemnej, ogorzałej twarzy. Szare, żywe oczy świeciły pod zwieszającemi się brwiami. Mężczyzną tym, około lat pięćdziesięciu mieć mogącym, był Mikołaj Dickson, ogóinie oazywany kapitanem.
— Kto wzywa Mewę? — zapytał.
Trilby rzekł kilka słów po angielsku. Kontrabandzista wydał okrzyk zdumienia.
— Wysiądź! — zawołał — poślę ci drabinę.
I, odwiązawszy z liny takową, położył ją pomiędzy czółnem i okrętem.
Trilby z chybkością klowna stanął na brzegu okrętu, a podawszy rękę Dicksonowi, zapytał go po angielsku:
Sam jesteś, mój stary towarzyszu?
— Sam... dwaj moi majtkowie na ląd wysiedli.
— Chcę z tobą pomówić.
— W takim razie odeślij swe czółno. Zaprowadzę cię do mej kajuty.