strzegł Dicksona, siedzącego w rogu sali z jakimś mężczyzną, który mu wyliczał pieniądze.
— Otóż — rzekł do Misticota, wskazując mu ręką — właściciel „Mewy,” lecz widzę, iż obecnie jest zatrudnionym. Zaczekajmy chwilę, aż skończy interes.
Niedługo to trwało.
Dickson, rozstawszy się ze swym towarzyszem, spojrzał w stronę drzwi, a dostrzegłszy Trilbego, skinął nań ręką.
Irlandczyk podszedł z Misticotem.
— Mój przyjacielu — rzekł do przemytnika, podając mu rękę — przyobiecałem temu młodzieńcowi, dla którego uczuwam prawdziwą życzliwość, że zabrawszy go wraz zemną, wysadzisz nas w Plymouth, dokąd obadwa jedziemy. Mam nadzieję, że dotrzymasz swej obietnicy?
— Nie cofam danego przyrzeczenia — odpowiedział Dickson. — Zabiorę na mój statek tego młodego człowieka, skoro prosisz mnie o to. Wypłyniemy dziś wieczorem o szóstej godzinie. O pierwszej po północy zatrzymamy się nawprost skalistych wybrzeży Plymouth, gdzie wysadzę was obu, sam bowiem popłynę dalej ku wschodowi. Jako zapłatę za przejazd, dacie wynagrodzenie mym ludziom. Otóż i ułożone. A teraz zapraszam was obu na kieliszek „wiskey.”
O godzinie czwartej oba towarzysze podróży udali się do fotografa.
Trzy egzemplarze reprodukcyi były gotowemi, doskonale odrobionemi.
Misticot dopłacił dziesięć luidorów, włożył w kopertę obok listu oryginał, wsunął kopię do swego portfelu, a zakleiwszy kopertę, rzekł do Trilbego:
— No! teraz idźmy na pocztę.