Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

i miłosierdzie, a wszystkich nie wierzących, uważam za głupców i rzecz skończona!
Wymawiając te słowa, chłopiec zapłonął zapałem.
— Patrzaj! ta mała żaba lepsze potrafi wygłosić kazanie, niż sam ksiądz proboszcz, zawołał, śmiejąc się, Will Scott.
— Nic dziwnego — odparł Misticot — ponieważ to proboszcz z Montmartre nauczył mnie, że trzeba być uczciwym człowiekiem, pracą na życie zarabiać i nikomu krzywdy nie czynić. Pamiętam to dobrze i nigdy nie zapomnę! Ów ksiądz, ucząc mnie tego, ocalił mnie może przed gilotyną; dopóki więc żyć będę, wdzięcznym mu za to pozostanę; i niechby ktoś chciał krzywdę wyrządzić temu człowiekowi, no... miałby się zpyszna!
— No... no! zostań sobie przy swoich zapatrywaniach — rzekł Will Scott — nie masz się o co gniewać, nikt ci ich nie odbiera.
— Daremnieby bowiem kusił się o to — odpowiedział chłopiec, zapalając cygaretkę. — A teraz — dodał — zabieram się do sprzedaży moich medalików. Może kupicie po jednym? Szczęście przynieść wam to może...
I wziąwszy ze stołu, przy którym jadł śniadanie, czarne, drewniane pudełko, otworzył takowe.
Wnętrze pudełka podzielonem było na kilka przegródek. W jednych znajdowały się różańce, w innych małe obrazki świętych, dalej medaliki mosiężne i posrebrzane.
Obaj anglicy ciekawie się temu przypatrywali.
— I wszystko to poświęcane? — zapytał Trilby.
— Ja za to ręczę... — odrzekł Misticot z powagą.
— I ręczysz, że to nam szczęście przyniesie?
— Na pewno! — rzekł chłopiec. — No, bierzcie po jednym.
Tu wyjąwszy z pudełka dwa posrebrzane medaliki, podał je Irlandczykom.