Melania nawzajem wyciskała, o ile się dało najwięcej, takowych z Jerzego, którego szczęśliwa gra w karty utrzymywała o tyle, iż dotąd jeszcze nie zwracał się o nową pożyczkę do Agostiniego. Większa część tych pieniędzy przechodziła do rąk Fryderyka, który przybierał obecnie pozory wielkiego pana. Niejednokrotnie Melania posuwała bezczelność do tego stopnia, iż obu kochanków razem zapraszała na obiady, sadzając ich przy jednym stole.
Jerzy, uważając Fryderyka jako krewnego swojej kochanki, był dlań uprzejmym w obejściu. Jednakże od kilku dni napróżno kołatała Melania do portfelu wicehrabiego, zkąd wraz z kuzynem wywnioskowali oboje, iż fortuna przy grze przestała sprzyjać Jerzemu.
I nie mylili się w tym razie.
Przegrawszy raz, wicehrabia tracił coraz więcej z przerażającą szybkością.
— Na gracza, szulera, nie można nigdy rachować... — rzekła Melania do Fryderyka, gdy się znaleźli sam na sam oboje po obfitem śniadaniu. — Opływając dziś w złocie, nazajutrz znaleźć się może bez grosza. Nam obojgu potrzeba dużo i pewnych pieniędzy.
— Staraj się pochlebiać swemu wicehrabiemu, a wynajdzie jeszcze dla ciebie jaką znaczną sumę.
— Napróżno... on nic nie otrzyma, aż po śmierci swej matki.
— Dokądże ona żyć będzie?
— Ha! dopóki nie ukończy swej ziemskiej wędrówki.
Głos dzwonka, dobiegający od strony przedpokoju, przerwał rozmowę dwojga nędzników, a jednocześnie pokojówka ukazała się w progu.
— Pan Agostini pragnie widzieć się z panią — wyrzekła.
— Przybywa w sam czas... Proś, aby wszedł...
— Mamże odejść? — pytał Fryderyk po oddaleniu się służącej.
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/981
Ta strona została przepisana.