— Tak... tak! Działaj pan... rób, co ci się tylko podoba, na wszystko się godzę.
— Zostańmy więc tu i czekajmy.
Drzwi jadalni nagle się otwarły. Wszedł wicehrabia de Nervey, jeszcze bardziej wychudły, z zapadniętemu policzkami, żółtą cerą twarzy, mocno podsiniałemi oczyma.
— A! otóż szczęśliwe spotkanie... — zawołał słabym, przerywanym głosem, spostrzegłszy Agostiniego. — Wiesz pan, iż właśnie miałem myśl, wyszedłszy ztąd, pojechać do ciebie w odwiedźmy.
— I w interesie... — dodał włoch.
— No tak, przyznaję... Szczęście, jakie mi dotąd służyło przy grze w bakara, całkiem mnie opuściło. Jak gdyby kto zaklął, do kroć piorunów. Melania jest bez grosza, a ja z pomocą przyjść jej nie mogę... Otóż i rozpaczliwa sytuacya! Matka moja uparła się... ani z nią dojść do ładu. Widzisz więc pan, mówię ci otwarcie, iż bez twojej pomocy i tego jakiegoś uczciwego kapitalisty znalazłbym się w dyabelnie przykrem położeniu. Cieszę się więc, że pana spotkałem. Dlaczego jednak przybierasz taką grobową fizyonomię?
— Ponieważ z wielkim mym smutkiem zmuszony jestem oznajmić panu złą wiadomość, panie wicehrabio...
— Złą wiadomość? Tego jeszcze potrzeba było... — zawołał Jerzy z obawą. — Cóż takiego nareszcie?
— Nie licz pan już na mego kapitalistę... Zamknął kredyt, jaki otworzył przedtem dla pana.
— Otóż cios nieprzewidziany. Ależ ten człowiek jest idyotą, zkąd i dlaczego odwraca się odemnie tak nagle?
— Nie oznajmił mi powodu, zaznaczył tylko postanowienie, jakie jest nieodwołalnem. Przedtem otworzył swoją sakiewkę dla pana, teraz ją zamknął... To już rzecz jego.
Jerzy de Nervey chwycił się za głowę, jak gdyby chcąc wyrwać te kilka włosów, pozostałych na jego wyłysiałej czaszce.
Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/986
Ta strona została przepisana.