Strona:PL X de Montépin Walka o miliony.djvu/996

Ta strona została przepisana.

uważać cię za syna i moje serce wraz z drzwiami mego mieszkania będzie dla ciebie zamkniętem. Lecz ja się daremnie obawiam, to nikczemne małżeństwo nie przyjdzie do skutku, wszak prawda?
— Dlaczego... kto temu może przeszkodzić?
— Kto? najprzód sama Melania. Wiedząc, iż nie otrzymasz grosza odemnie ani teraz, ani w przyszłości, ponieważ tak się urządzę, iż za życia rozdam majątek, aby cię go pozbawić, ta dziewczyna naówczas nie zechce cię zaślubić. Tak, jestem spokojną... zupełnie spokojną.
Jerzy zbladł, jak marmurowa statua. Czerwona plama na każdym jego policzku tworzyła przerażającą sprzeczność z trupią bladością twarzy. Drżał cały.
— Matko! — zawołał po chwili przerywanym głosem — to małżeństwo spełnić się musi. Trzeba, ażeby ono nastąpiło... rozumiesz mnie?... Trzeba! A nie tylko, iż sprzeciwiać mu się nie będziesz, ale zapewnisz tytułem posagu dla Melanii sumę czterysta tysięcy franków.
Pani de Nervey spojrzała na syna w osłupieniu.
— Czy ja śnię? — szepnęła.
— Nie, nie śnisz bynajmniej.
— A zatem ty uległeś obłąkaniu. Jakaż moc ludzka zdołałaby mnie przymusić do usankcyonowania mem zezwoleniem podobnej sromoty?
— Jaka moc... jaki powód? — powtórzył Jerzy.
— Tak.
— Potęga najsilniejsza ze wszystkich, honor naszego nazwiska!
Na te wyrazy pani de Nervey, pomimo swego osłabienia, zerwała się nagle, biała z przerażenia, i chwiejąc się cała, przyłożyła obie ręce do piersi.
— Honor naszego nazwiska... — powtórzyła ochrypłym głosem.
— Tak... czyli raczej honor twojego syna.