W Montmorency godziny przeznaczone na posiłki, ściśle oznaczone były. Co dzień o wpół do jedenastej dawał się. słyszeć odgłos dzwonka, oznajmiający, że czas śniadania nadchodził.
O jedenastej w progu salonu stawał marszałek dworu, wypowiadając słowa:
— Proszę państwa do stołu.
O wpół do siódmej wieczór powtarzała się ta sama scena, poprzedzając obiad.
Hrabia podawał ramię pannie Lizely i przechodził z nią do jadalni, Małgorzata postępowała za nimi, przyznając, że mąż miał słuszność, gdy oddawał pierwszeństwo gościowi.
Dnia tego rzeczy szły zwykłym trybem. Marszałek punkt o jedenastej, wezwał obecnych do śniadania.
— Gdzie jest hrabina? — zapytał Paweł.
— W sali jadalnej — odparł zagadnięty.
Blanche, opierająca się na ramieniu hrabiego, szepnęła mu do ucha:
— Dąsa się, byłam tego pewna.
— Wszystko mi jedno! — odparł Paweł.
Gdy weszli do sali, Małgorzata przezroczysto-blada, lecz z wyrazem stanowczości na obliczu po raz pierwszy w życiu, wyglądała imponująco. Długie jej rzęsy przysłaniały błyszczące gniewem źrenice, stała wyprostowana, obiema rękami wsparta o rzeźbioną poręcz krzesła.
Trzech lokai pod wodzą marszałka dworu oczekiwało na rozkazy.
Hrabina czekała, aż mąż jej i Blanche przestąpią próg jadalni. W chwili, gdy zbliżali się do stołu, wyciągnęła rękę i spojrzała na nich z wyrazem takiej siły i stanowczości, że oboje zatrzymali się mimo woli.
Małgorzata wówczas zwróciła się do służby, a wskazując na miejsce, zajmowane zwykle przy stole przez pannę Lizely, rzekła:
Strona:PL X de Montépin Z dramatów małżeńskich.djvu/129
Ta strona została przepisana.