postanowienie niepowracania do Paryża, bez dopięcia swego celu, bez dowiedzenia się, co się stało z jéj córką.
Przed koniem biegnącym Ciężkim truchtem ciągnęła się pusta droga.
Po lewéj stronie znajdowała się rzeka.
Po prawéj malownicze wzgórki, odarte z zieloności przez pierwsze mrozy jesieni.
Gromady kruków przelatywały po milczącym widnokręgu...
Na drodze, o pięćset kroków przed kabrjoletem, widziéć się dawał jakiś punkt ruchomy.
Tym punktem był pieszy wędrowiec, idący dobrym krokiem i trzymający się środka drogi.
Powóz go szybko doganiał; — miał go doścignąć, a potém wyminąć.
Słysząc za sobą tentent podkutych kopyt i skrzypienie źle nasmarowanych osi, podróżny wziął się na lewo i obrócił.
Z ubioru można go było wziąść za szypra.
Gdy kabrjolet był od niego o trzy lub cztery kroki, zawołał na woźnicę...
— Czy tędy dobrze do Viry? — zapytał.
— O sto kroków ztąd trzeba się wziąść na prawo... i iść ciągle prosto aż do zamku; ja tam także jadę... — odpowiedział zapytany.
Wyminął przechodnia, w którym nasi czytelnicy już odgadli Leopolda Lantier, idącego w dalszą drogę w zamyśleniu.
— Jedzie do zamku — rzekł sobie w myśli —