— Zieloną papugę... — zalecił ojcu Baudu.
Usiadł. Podano mu.
Wnętrze restauracyi rozlegało się odgłosem wesołej rozmowy.
Zaproszeni, dla których uczta zaręczynowa była prawdziwą uroczystością, oddawali się hałaśliwej wesołości, której wprawdzie brakło dystynkcyi, lecz z pewnością nie brakł szczerości.
Wiktor Beralle śmiał się zarówno z innymi, tylko śmiech jego brzmiał fałszywie.
Na czole jego dawało się czytać żywe zajęcie, spowodowane nieobecnością jego brata, a zajęcie to w miarę upływu czasu, coraz się zwiększało.
Noc zapadała, miano usiąść do stołu o szóstej. Otóż Ryszard, wyszedłszy zrana, nie powracał.
Co to znaczyło?
Obawiał się odgadnąć.
Wirginia — młodsza z panien Baudu — siedziała literalnie jak gdyby na rozpalonych węglach.
Znalazła ona sposób odejścia od komina, przy którym pomagała matce i zbliżyła się do narzeczonego swojej siostry.
— Panie Wiktorze rzekła wzruszonym głosem — mama zaczyna się się dąsać, mówiąc o panu Ryszardzie... Gdybyś pan był grzeczny, tobyś poszedł, naprzeciw niego i prędko go przyprowadził.
Młody podmajstrzy zmarszczył brwi.
— E! moja kochana Wirginio — odparł z gestem zniechęcenia — gdzież chcesz abym poszedł?
— Dziś rano poszedł do halli.
Strona:PL X de Montépin Zemsta za zemstę.djvu/1115
Ta strona została przepisana.