— Byłoby mi bardzo trudno, albo raczej niemożliwem, wskazać dokładnie miejsce... wyjąkał Ryszard.
— Dla czego?
— Zaraz... Będzie temu blizko miesiąc... Paryż był pokryty ubitym śniegiem z czego uformowała się ślizgawica... źle było chodzić... Ja wypiłem... byłem pijany... Ach! mój Boże, to się każdemu może trafić, nie prawda?... Nogi się podemną uginały... szedłem z bulwaru Ornano...
— Pamiętam, że biła trzecia rano... — Na raz tracę równowagę... Zatrzymać się nie ma o co i bach!... lecz na śnieg z rękami wyciągniętemi naprzód... — Pod ręką czuję coś... ten woreczek... ciągnę go ku sobie myśląc że mi los zesłał majątek... Ja przychodzę do domu i otwieram... Jako tako przychodzę do domu i otwieram...
— W nim był list?... pieniądze?... papiery familijne? — zapytała żywo Renata.
— Nie, pani...
— Jakto — rzekł Paweł z kolei —był próżny?
— Najzupełniej, albo prawie... Znalazłem w nim tylko zwyczajną chustkę do nosa z literami U i S, tak jak na niklowanej tarczy.
— Co? ani listu, ani pieniędzy?
— Daję na to słowo honoru! — odparł Ryszard tonem poważnym — i możesz mi pani wierzyć, bo ja mam honor i jakkolwiek trochę lubię pohulać, (ale to przejdzie) jestem chłopak uczciwy...
Wiktor poczuł ogromną ulgę.
Strona:PL X de Montépin Zemsta za zemstę.djvu/1122
Ta strona została przepisana.