Biła godzina piąta rano; w tej więc porze roku, o tej godzinie, panowała noc kompletna.
Przez zazdrostki małego mieszkanka przy ulicy Navarin, zajmowanego przez zbiegłego więźnia, błyszczało światełko.
— Nagle to światło zgasło:
Upłynęło kilka sekund, poczem drzwi prowadzącce wprost do mieszkania, drzwi o których jużeśmy wspominali i które wschodziły na ulicę — otwarły się i Leopold wyszedł ubrany tak, tak jak wczoraj przyszedł do sklepu pani Laurier, niosąc małą walizkę i kryjąc starannie dolną część twarzy pod obszernym szalem.
Wyszedł na ulicę Męczenników i przedmieściem Montmartre, doszedł do bulwaru.
Przed drzwiami restauracyi Brébanta stało kilka powozów, czekając na zapóźnionych gości.
Były wspólnik Jarrelonge’a upatrzył jednego stangreta, który beż względu na ciężar starego płaszcza z mnóstwem pelerynek, trząsł się na koźle z zimna i chuchał w palce.
— Czy mamy dobrego konia? — zapytał Leopold.
— Moja szkapa jest dzielna, obywatelu... Czy kurs będzie daleki?
— Do Charenton-le-Pont.
— Ładny kawałek, ale Cocodés, (to ja tak po przyjacielsku nazywam swoją szkapinę), próżnował całą noc i ma zdrowe nogi... tylko trzeba się umówić co do ceny, pan to rozumiesz... takich kursów nie ma w taryfie.
Strona:PL X de Montépin Zemsta za zemstę.djvu/1305
Ta strona została przepisana.