— Dwadzieścia franków będzie dosyć za ten kurs.
— A dodasz pan sto sous na piwo?
— Zgoda na sto sous.
— Siadaj pan.
Zarobek był zadawalniający i stangret zacierki ręce, gdy passażer zajmował miejsce w powozie.
— Do którego miejsca w Charenton jedziemy obywatelu? — zapytał zbierając lejce.
— Do mostu.
— Dobrze... Wio! mały...
Bicz świsnął i Cocodès ruszył bardzo przyzwoicie.
O wpół do siódmej dorożka stanęła we wskazałem miejscu.
— Zdaje się żeśmy dobrze jechali... — zawołał stangret. — Czyś pan zadowolony?
— Tak jest. Oto są obiecane dwadzieścia pięć franków.
Stangret wesoło schował pieniądze do kieszeni i zawrócił mówiąc zcicha:
— To jakiś prowincyonalista, który sobie pohulał w Paryżu i chce powrócić przededniem do domu... Znamy się na tém... Wybornie mu się udało... Ani jednego sklepu otwartego... ani psa na ulicy...
Wiemy, że Leopold nie hulał, ale chciał przebyć na ulicę Przylądka, nie będąc widzianym.
Otóż był prawie pewnym, że o tej rannej godzinie i w tak ostre zimno, dostanie się do wynajętego domu, nie spotka wszy ani żywego ducha.
Strona:PL X de Montépin Zemsta za zemstę.djvu/1306
Ta strona została przepisana.