Przeszedł most i puścił się drogą do Creteil zupełnie pustą.
Prędzej niż w godzinę doszedł do pierwszych domów porozrzucanych na równinie i tworzących część wioski Port-Creteil.
Były więzień puścił się ścieżką wiodącą przez pola i prowadzącą prosto na ulicę Przylądka.
Otworzył drzwi od ogrodu, a następnie od domu, wydostał z walizy dwie świece, które obsadził a w lichtarze znajdujące się w stołowym pokoju i zapalił.
— Wszystko pozamykane dobrze.... — rzekł sam do siebie. — Ze dworu nie widać światła... Zmarzłem jak kość, rozpalę ogień.
Nie tracąc chwili czasu, poszedł po drzewo do drwalki i w kwandrans błyszczący płomień dwóch ognisk, oświecał salonik i pokój stołowy.
Gdy się dobrze rozwidniło, Leopold otworzył żaluzye i wszystko uporządkował.
— Dom powinien się wydawać zamieszkany i utrzymany w porządku, gdy mała nadejdzie — pomyślał nędznik z przerażającym uśmiechem.
Ukończywszy tę robotę i począwszy apetyt, Leopold wydostał z walizy dwie butelki, jedną z winem drugą z likierem, bochenek chleba, puszkę z pasztetem i małą skrzyneczkę kryształową.