Przyjemny uśmiech, w jaki przystroił swoje usta znikł; brwi mu się zmarszczyły; zbladł i cofnął się o krok w tył.
Przed nim stała Renatą, lecz jakaś nieznana wysoka i ładna młoda osoba.
Tę ładną osobę my znamy.
— Pan Fradin, proszę pana, czy tutaj? — zapytała jasnowłosa Zirza.
Podczas gdy przyjaciółka Juliusza Verdier zadawała to pytanie, Leopold miał czas przyjść do siebie.
— Co to ma znaczyć? — myślał. — Jaki djabelski wypadek niweczy w ostatniej chwili plan tak dobrze ułożony.
A głośno wyrzekł:
— Tutaj, proszę pani... Ja jestem pan Fradin. Proszę pani z sobą.
— A! i owszem — odpowiedziała Izabella, która tupała po stwardniałym śniegu nogami chcąc je rozgrzać. Ani rąk ani nóg nie czuję...
— Wszak pani przynosisz mi koronki, czy tak?
— Od pani Laurier, tak, panie... Ale do licha! do pana daleko, znacznie dalej niż w lecie. To com powiedziała, wygląda niby głupstwo, a jednak jest prawdą. Gdybym nie znała krótszej drogi, byłabym jeszcze nie doszła, i prawdopodobnie wieczorem znaleziono by mnie zmarzniętą... — dodało dziewczę ze śmiechem.
— Tak rozmawiając doszli do drzwi domu.
Leopold otworzył drzwi i rzeki:
— Proszę wejść... Ogień się pali.
Strona:PL X de Montépin Zemsta za zemstę.djvu/1311
Ta strona została przepisana.