Zachwiała się i poniosła rękę do piersi, bełkocąc niezrozumiale.
— Ach! co mi jest... czuję ogień.
Leopold spojrzał na nią z uśmiechem przerażająco wyrazistym.
Ona zrozumiała, wydała krzyk przestrachu i wybełkotała z oczyma wlepionemi w pełny kieliszek, na który wskazywała drżącą ręką:
— Pan nie piłeś... domyśliłam się od razu... Ten likier, to trucizna... jesteś jednym z morderców Renaty... tyś na nią czekał...
— A tyś przyszła... — odpowiedział Leopold tonem najcyniczniejszej obojętności. Względem ciebie nie miałem żadnego złego zamiaru; lecz na nieszczęście zdradziłem się, a tyś właśnie odgadła prawdę... To nie ja cię skazuję na to, abyś ztąd nie wyszła żywa, to fatalność... Słowo honoru, żal mi tego...
— Na pomoc!... — zawołała młoda kobieta z ostatecznym wysiłkiem. — Do mnie!...
Głos jej u wiązł w gardle; wyciągnęła przed siebie ręce i sztywna upadła na podłogę.
Leopold śledził wzrokiem postęp tego szybkiego konania.
— To dziwna... — pomyślał. — Paskal opisał mi skutek wywierany przez tę truciznę na hrabim de Terrys... to nie tak było... Pewnie doza była za silna, ale z tem wszystkiem pozbyłem się tej niepotrzebnej osobistości.
Schylił się... przyłożył rękę do gorsetu, w tem miejscu gdzie było serce i nie poczuł wcale bicia.
Strona:PL X de Montépin Zemsta za zemstę.djvu/1317
Ta strona została przepisana.