na umierającego, owinął go w nią, i stłumił ogień.
— Światła, prędko!... — zawołał na Renatę.
W kilka sekund dziewczę wróciło z zapaloną świecą.
Jarrelonge, wstrząsany konwulsyami podobnemi do tetanicznych, miął prawie zwęglone ręce, policzki spalone ognistym płynem, usta czarne i oczy wysadzone z głowy.
Nagle wzrok jego spoczął na Pawle i na Renacie.
Podniósł się na pół bełkocąc przerywane wyrazy, poczem owładnięty napadem szału, zaczął śpiewać:
„Faridondaine, faridondon,
Narzeczeni cofnęli się z przestrachem.
— Ten człowiek — rzekł Paweł ze zgrozą — to morderca z mostu Bercy...
Jarrelonge już nie śpiewał i nie przestawał wpatrywać się w córkę Małgorzaty i syna Paskala Lautier.
— Znowu usiłował powstać, lecz napróżno. Nogi nie mogły go utrzymać.
Wtedy usiłował zawlec się do szafki w murze, którą wskazywał ręką strawioną przez płomień.
Usta jego się poruszały, nie wydając najmniejszego głosu.