trzy razy, przesyłając Wirginii całusy, która spuściła głowę i zdawało się, że, go nie widzi.
Leopold Lantier, obojętny i roztargniony na pozór, lecz w głębi mocno zainteresowany tém, co się działo, był obecnym opisanéj przez nas scenie.
— Chłopak ma słabą głowę... — mówił do siebie, widząc Ryszarda, zataczającego się, chociaż był wsparty na ramieniu brata. — Z tego com słyszał, zdaje mi się, że pomiędzy nim i matką Baudu jest inny jeszcze rachunek, jak za to co zjadł i wypił... Przy pomocy szklanki wina będzie można z nim wszystko zrobić... — Dobrze o tém pamiętać... nie wiadomo co się może przytrafić...
Było blizko południa.
Wielka sala restauracyi napełniała się gośćmi.
Napływali robotnicy z fabryk i warsztatów blizkich ulicy Saint Mandé.
Cieśle odprawieni z rana z warsztatów Paskala Lantier, kazali sobie podać śniadanie.
Stefcia i Wirginia kręciły się tu i owdzie, żwawo i lekko, z pełnemi rękami talerzy i butelek i krzątały się na wszystkie strony, aby zadowolnić wszystkich gości.
Gromada robotników, o których Leopold domyślił się, z niektórych słów zamienionych z cieślami, że należeli do warsztatów jego krewnego Paskala Lantier, usiadła obok zbiegłego więźnia.
Ten ostatni, ukończywszy posiłek zażądał mazagranu.
Strona:PL X de Montépin Zemsta za zemstę.djvu/158
Ta strona została przepisana.