Na zakręcie, drogi ujrzał światło od latarń powozu.
Pędził jak lokomotywa.
Niebo było tak czarne jak atrament i noc była bardzo ciemna. — Wiatr dął gwałtownie; — duże płaty śniegu kręcące się w powietrzu zapowiadały zbliżanie zawiei, która wkrótce wybuchła, opóźniając nędznika, który zmuszony walczyć z burzą; biegł tylko z nadludzkim wysiłkiem.
Odległość powozu się zwiększała. — Turkot kół na śniegu stawał się co raz mniej wyraźniejszym.
Z Lantiera pot lał się kroplami, chociaż temperatura była bardzo nizka.
Futrzany surdut straszliwie mu ciężył.
Nie zatrzymując się, zdjął go i wziął pod pachę.
Blade i drżące światło latarń jeszcze się jednak ukazywało, ale już bardzo niewyraźnie.
Nagle znikło.
Powóz wjechał do miasta.
Odtąd już Leopolda nic nie kierowało, w pogoni.
Z ust jego wyrwało się nowe przekleństwo.
— Jeżeli nie jedzie na kolej, — rzekł z wściekłością, — to wszystko djabli wzięli!
Dysząc, prawie pozbawiony sił, dotarł do pierwszych domów i miasteczka, i wszedł na ulicę prowadzącą do dworca.
Oślepił go śnieg, który teraz padał bardzo gęsto, pędzony wichrem, od którego skrzypiały szale-
Strona:PL X de Montépin Zemsta za zemstę.djvu/238
Ta strona została przepisana.