Czterech czy pięciu passażerów wysiadło z wagonów, aby wyprostować nogi, chodząc po perronie.
Zawiadowca stacyi przestraszył ich mówiąc, że jeżeli śnieg ciągle tak będzie padał, nie dojadą do Paryża.
Leopold — jak się łatwo możną domyśleć — jak najmniéj się pokazywał; — nie wychodził wcale z przedziału.
— Proszę wsiadać! — zawołali konduktorzy.
I pociąg puścił się w dalszą drogę.
Zbiegły więzień pewien, że przez dwadzieścia pięć minut pocią się nie zatrzyma, odemknął leżącą przy sobie walizę.
— Wydostał z niej palto i czapkę kolejową, palto włożył na siebie, czapkę na głowę, któréj daszek nasunął na oczy, dolną część twarzy okręcił szalem w czarne i białe kraty i otwarty nóż włożył do kieszeni palta.
— No! — rzekł głośno i z pewnością, — chwila nadeszła!
Nędznik spuścił szybę.
Kłąb śniegu wpadł do przedziału.
Bandyta nie zwrócił na niego uwagi, wychylił się na zewnątrz, odjął zakładkę, przekręcił klamkę i drzwi się otwarły.
Leopold zseedł na stopień ślizki od zebranego i zmarzłego śniegu, chwycił się mosiężnego prętka umieszczonego wzdłuż wagonu, zamknął po cichu drzwi i przez parę sekund stał nieruchomie.
Czas był okropny; wicher huczał jak grzmot.
Strona:PL X de Montépin Zemsta za zemstę.djvu/278
Ta strona została przepisana.