swoją tajemnicę, tajemnicę do dzisiaj dobrze strzeżoną, gdyż nikt nie wie, jakiemu zabójczemu lekarstwu zawdzięczam dziesięć lat życia.
Na te ostatnie wyrazy hrabiego, de Terrys uwaga Paskala Lanter podwojoną została.
— Wiesz, kochany hrabio, — rzekł, — że dziwna kuracya prowadzona przez pana tak długo i otoczona taką tajemnicą, jest bardzo kompromitującą...
— Dla kogo? — zapytał starzec spoglądając na mówiącego.
— Ależ dla tych, co cię otaczają.
— Nie rozumiem.
Była to prawda.
Pan de Terrys, w istocie, nie zgadywał myśli Paskala.
Ten ostatni mówił:
— Pańska choroba, pańska odmowa dopuszczenia którego z lekarzy, środki, których sam używasz, ta trucizna zażywana w małych dozach, wszystko mi to przypomina bardzo ciekawy proces, który się rozstrzygnął w Tours, w sądzie przysięgłych...
— Jaki proces? — zapytał ciekawie hrabia.
— Pewien chemik z Loches, uczony, opanowany przez silną chorobę, także odmówił pomocy fakultetu medycznego... — Tak samo jak pan, leczył się