Nie uczyniwszy żadnego, gestu, nie zdradziwszy się żadnym znakiem, nie wymówiwszy ani słowa, Leopold poszedł ku temu przedziałowi, otworzył go, wszedł na stopień i przeszedł z najobojętniejszym ukłonem przed swoim kuzynem, który się wydawał czemś zajętym i zmięszanym.
Paskal był sam.
Zbieg z Troyes, nie przestając ukrywać trzech czwartych swojéj twarzy pod szalem w czarne i białe kraty, usiadł naprzeciw niego.
Zabrzmiał sygnał odjazdu.
Officyalista kolejowy zbliżył się i zamknął drzwi.
Para gwiznęła, pociąg ruszył.
Paskal uczynił gniewne poruszenie, podniósł szybę i rzucił się na siedzenie, ze zmarszczonemi brwiami, z ponurą miną.
Jegomość w niebieskich okularach pozwolił aby upłynęło kilka sekund, potém nagle zdejmując okulary i szal i rzekł:
— Uspokój swoje nerwy, panie Lantier! — Chciałeś się ze mną widziéć, oto jestem! — Akuratny na schadzce! Cóż pań myślisz o przebraniu?
— Przynosi ci zaszczyt! — odparł Paskal z równą radością jak i zdziwieniem. — Niech mnie djabli porwą czy bym cię poznał w tych okularach i w tym szalu.