— Za kogóż ty mnie bierzesz?... — Ja się nie bawię takiemi rzeczami.
— Jestem o tém przekonanym, a ty masz słuszność, bo to zemną mogłoby ci przynieść nieszczęście.
Ton z jakiemi były wymówione te wyrazy, wywarł tak żywe wrażenie na Jarrelonge‘u, że ten źle połknął i mało się nie udławił.
— Nie pleć głupstw! — bąknął, wykaszlawszy się i popijając wino. Możesz zupełnie na mnie rachować... Raczej pozwolę się powiesić niż pisnę słówko na ciebie.
— Zatem zmierzam prosto do celu...
— I ja powiadam tak samo, kolego, idź prosto do celu! O co idzie?
— O wiele rzeczy... — naprzód o porwanie...
— Kogo!
— Do licha, kobiety!
— Aby ją zaprowadzić?...
— Tam zkąd nigdy nie wróci...
Jarrelonge spojrzał na Leopolda i trochę zbladł.
— Do djabła! — rzekł.
— To tak...
— Trzeba będzie użyć lancetu?
— Może tak, a może nie.
— Cóż ja mam robić?
— Zaraz ci powiem... — Pst!
Z czterech tuzinów ostryg zostały tylko skorupy; — garson przyniósł rybę i antrkot na fajerkach ogrzewanych spirytusem.
Odkorkował dwie butelki Beaune i wyszedł.
Strona:PL X de Montépin Zemsta za zemstę.djvu/466
Ta strona została przepisana.