Głos młodzieńca był tak smutny, że podmajstrzy został nim uderzony.
Szybko spojrzał na syna swego pryncypała i zobaczył jego zmęczone rysy, zaczerwienione powieki, śmiertelną bladość.
— Mój Boże, panie Pawle — rzekł zaniepokojony — czyś pan nie chory.
— Dla czego mnie o to pytasz, Wiktorze.
— Bo bardzo, źle wyglądasz.
— A więc, mój przyjacielu, nie jestem chory, lecz dziś wiele pracowałem, a to mnie nabawia lekkiej migreny.
— Może ta wizyta do mego wuja staje panu na przeszkodzie?
— Wcale nie...
— Doprawdy?
— Zapewniam cię...
— Ale bo, wadzisz pan, panie Pawle, ja za nic w świecie nie obciąłbym być natrętnym...
— Nie obawiaj się o to...
— Dzisiejsze zebranie może być odłożone na dwa lub trzy dni z największą łatwością i bez żadnego kłopotu. — Pójdę do starego, powiem żeś pan trochę niezdrów i naznaczymy inny termin...
— Nie zmieniajmy tego co już jest ułożone... — Czekałem na ciebie i jestem gotów do drogi.
— No, to weźmiemy powóz.
— Jak tam na dworze — zapytał student.
— Dosyć chłodno... — Niebo pogodne, gwiaździste, w nocy może mróz będzie.
Strona:PL X de Montépin Zemsta za zemstę.djvu/492
Ta strona została przepisana.