— Idę, ale wprzód trzeba odebrać moją walizę, z rzeczami...
I pokazywała Leopoldowi kwit...
Ten wziął go z jej ręki.
— Nie ma potrzeby opóźniać się... — odparł; — jutro mój służący zgłosi się po walizę... — Weź mnie pani pod rękę, zaprowadzę cię do po wozu matki...
— Idźmy... — rzekła Renata opierając się na ręku podanem jej przez nędznika.
Leopold był prawie tak pomięszany jak jego towarzyszka, lecz zupełnie z innego powodu. Zresztą zawsze umiejący nad sobą panować, zdołał umiejętnie ukryć swoje pomięszanie.
Przeprowadził Renatę przez plac, wyszedł z nią przez bramę wychodzącą na ulicę Metz i doprowadził ją do powozu.
Jarrelonge trząsł się z zimna na koźle, przeklinając mimowolne opóźnienie swego wspólnika.
Zaczęła padać gęsta, mgła, która go silnie zaniepokoiła.
Jeżeli zimno trwać będzie dalej, to bruk paryzki — dzięki tej mgle — wkrótce pokryje się gołoledzią, na której najlepiej podkuty koń nie będzie, mógł się utrzymać.
Leopold otworzył drzwiczki powozu, zdjął z uszanowaniem kapelusz i rzekł do Renaty:
— Proszę wsiadać.
— Towar załadowany — pomyślał Jarrelonge.
— Będę miał zaszczyt zająć miejsce obok pani... — mówił zbiegły więzień, a potem nim zamknął
Strona:PL X de Montépin Zemsta za zemstę.djvu/525
Ta strona została przepisana.