puszczał, wychodziły na wybrzeże, przy końcu mostu Bercy.
Młodzieńcy ci byli Paweł Lantier i Wiktor Bearalle.
Zbytecznem sądzimy, wyjaśnianie, jakim sposobem syn przedsiębiorcy podmajstrzy znaleźli się na miejscu zbrodni.
Wracali oni z Bercy, gdzie byli na obiedzie u wuja Wiktora i ułożyli podstawy intercyzy ślubnej pomiędzy tym ostatnim i Stefanią Baudu i tak gwałtownie zbiegali ze schodów, że mało nie pokręcili karków na stopniach oślizgłych wskutek gołoledzi.
Mniej niż w sekundę dobiegli do wybrzeża zawalonego kawałami kry toczonemi przez rzekę i śniegiem wyrzuconym z wozów, służących do oczyszczania Paryża.
— Słuchaj pan, panie Pawle, — — rzekł podmajstrzy. — Słuchaj... ja słyszę znowu...
Student nadstawił ucha i zatrzymał oddech.
— To z tej strony, — rzekł wskazując górę śnieigu dochodzącą prawie do pokładu mostu. — Słychać stłumione jęki...
— Biegnijmy!... — zawołał Wiktor.
I rzucił się po pochyłości śnieżystego pagórka, w którym się zanurzył do pół ciała.