Podczas gdy więzień powtarzał w myśli to cośmy wyżéj przytoczyli, nowy uśmiech, szczególnego wyrazu zajaśniał na jego otwartych ustach, z któtych wyglądały zęby białe i ostre jak u wilka.
Zabrzmiał dzwon wołający więźniów na dziedziniec.
Na korytarzach dał się słyszeć odgłos kroków. Drzwi się otwierały.
Z kolei uchyliły się drzwi celi, w któréj się znajdował nasz, więzień.
Wszedł dozorcą.
— Leopold Lantier... — rzekł spoglądając na papier trzymany w ręku.
— Jestem — odparł więzień.
— Przygotuj się...
— Do czego? — Czy mnie puszczają?
— Zostaniesz zaprowadzony do indagacyi.
— A więc, co prawda, nie wielkie nieszczęście! — odparł Lantier śmiejąc się. — Od pięciu dni jak tu jestem zaczynałem się djabelnie nudzić. Wolę więzienie centralne! Tam przynajmniéj miąłem zajęcie, i w téj porze siedziałbym sobie pod ciepłym piecem, zajęty księgami rachunkowemi... — Czy nie wiesz, dozorco, sprawa prędko pójdzie na sąd przysięgłych?
— Pilno ci..
— Tak, do pioruna!...
— A więc, uzbrój się w cierpliwość... — Zaprawdę nastąpi to nie prędzéj jak za sześć tygodni... — Przedewszystkiem trzeba wyprowadzić śledztwo...
— Ależ do licha! — śledztwo może trwać długo! —
Strona:PL X de Montépin Zemsta za zemstę.djvu/55
Ta strona została przepisana.