przetrząsać kieszenie. — W jednej z nich znalazł klucze i portmonetkę.
W drugiej chustkę od nosa.
Nareszcie w trzeciej znajdował się pulares.
— Tutaj muszą być listy... — mówił dalej nędznik, chowając portfel i inne przedmioty. — Wszystko dobrze! Nie zapomniałom o niczem, śnieg za dziesięć minut zasypie ślady moich stóp i chwilowy odcisk trupa... Na stacyi nawet się nikt nie spyta o pusty przedział. Tajemnica zostanie nieprzeniknioną... — Policya w braku czego — lepszego będzie musiała wynaleźć nowego Jud’a... Do nas należy majątek wujaszka Roberta!...
Wychylił się przez poręcz.
Pod filarami wiaduktu Marna toczyła posępne fale unosząc krę uderzającą o siebie ze zło wieszczym hukiem.
— Jak tamta!... — szepnął, nieznajomy.
I podnosząc nieszczęsną Urszulę, która była tylko zemdloną, najprzód ją położył na poręczy, a potem popchnął naprzód.
Ciało wykręciło się dwa razy i z szybkością strzały przebiegło czterdzieści metrów dzielących od rzeki, która je pochłonęła.
Leopold Lantier, którego czytelnicy zapewne poznali, natychmiast opuścił to miejsce.