Belgijczyk wziął woreczek do ręki.
— A gdybym go wrzucił w otwór ściekowy? —— uczynił takie zapytanie.
Myśl wydawała mu się dobrą; odpowiedź była potwierdzającą: przyśpieszył kroku aby dojść do znanego sobie otworu ściekowego.
Przyszedłszy, przekonał się z zawodem, że gruby pokład lodu zupełnie go zasłaniał.
— A! do djabła... — szepnął.
I rzucił woreczek na kupę śniegu, w którym ten zagłębił się na kilka centimetrów.
Uwolniony od przedmiotu stanowiącego dowód przekonywający o kradzieży, belgijczyk przyśpieszył kroku i wrócił do domu.
Zaledwie drzwi lichego zajazdu za nim się zammknęły, gdy jakiś człowiek idący z trudnością, potykający się, mówiący sam do siebie głośno, wyszedł z przedmieścia świętego Marcina i zapuścił się na ulicę des Recollets.
— Psia pogoda!... Niegodziwy czas!... — mówił pijackim głosem gestykulując rękami. — To tak umyślnie dla mnie!... Ślizgam się po lodzie jak kot w orzechowych łupinach!... Otóż masz, utykam nosem w śnieg!...
Pijak w istocie się potknął, i o mało co nie upadł jak długi na twarz.