w cieniu, złożył rece i wyszeptał tonem mogącym wzruszyć najzatwardzialsze serca:
— O! bądźcie błogosławione, — niech wam Bóg wynadgrodzi tak, jak ja go o to na klęczkach błagam. Dzięki wam, jestem wolny!!
— Wolny?... — powtórzyła Paulina. — Jeszcze nie. Trzeba ztąd wyjść.
— Po tém co już zrobiono, reszta jest drobnostką... i to zawsze dzięki wam...
— Czy teraz można zapalić światło?
— Tak jest pani, z zupełném bezpieczeństwem.
Paulina zapaliła świecę, któréj blask padł prosto na twarz Lantiera.
Widząc zbliska tę twarz wynędzniałą, te blade wychudłe policzki, te czarne oczy, w których błyszczał ponury ogień, Renata cofnęła się.
— Przestraszam panią... — mówił daléj zbieg smutnym głosem, — a jednak Bogiem się świadczę, że nie masz się pani czego mnie obawiać, że wdzięczność moja nie ma granic i że dla was oddałbym swoje życie...
— Ależ panie... — przerwała Renata.
— Odejdź pan śpiesznie... — rzekła Paulina. Nie jesteś pan tu bezpiecznym... Ktoś może nadejść na najmniejszy hałas.
— Wskażcie mi panie drogę.
— Zaprowadzę pana do ogrodu, ale będziesz pan musiał przeleźć przez mur wychodzący na ulicę, bo nie mam klucza od żadnych drzwi...
— Bądź pani pewną, że przelezę z łatwością...
Strona:PL X de Montépin Zemsta za zemstę.djvu/91
Ta strona została przepisana.