obwiniona o otrucie papy, poszła do ula... Będziemy więc sobie pracować tam swobodnie, nie śpiesząc się... Zdaje się, że tam srebra są doprawdy szyk!...
— A to szczęśliwy! — rzekł Jarrelonge ze złością... — Prawdziwe dzieci szczęścia!... Mnie te się nic podobnego nie trafi!...
— Cóż chcesz!... — odparł ów człowiek. — To twoja wina.
— Jakto?...
— Stałeś się odludkiem... Zdajesz się zawsze niedowierzać kolegom. Pracujesz sam... To też cię pomijają... — A teraz odchodzę... Tyle mam tylko czasu, aby zajść na ulicę Canettes i przejść na bulwar Malesherbes, na termin... Do jutra rana, mój stary!...
— Do jutra rana!...
I Jarrelonge rozstał się ze złodziejem, odprowadziwszy go aż do płacu Ś-go Sulpicyusza.
Wybiła północ.
Były wspólnik Leopolda Lantiera wszedł na ulicę Szkoły Medycznej, idąc na bulwar Ś-go Michała, którym się miał udać na ulicę Rivoli, będącą prostszą drogą prowadzącą na ulicę Ś-go Antoniego, na ulicę Reuilly, a tem samem na ulicę Tocanier.
Przez całe po południe i wieczór pochłonąwszy ogromną dozę trunków, Jarrelonge miał trochę ciężką głowę i chód niepewny.
Jak zwykle, jego stan podchmielenia objawiał się śpiewem, w którym jego wspomnienia mięszały się z improwizacyami.
Strona:PL X de Montépin Zemsta za zemstę.djvu/942
Ta strona została przepisana.