i użył go zamiast drzwi dla dostania się do wnętrza kajuty.
Ciemno w niéj było jak w grobie. Musiał szukać omackiem, gdyż zapalić światło byłoby nietylko nieroztropnością, ale nawet szaleństwem.
Ręce zbiega, które posuwały się po ścianie, wkrótce napotkały ubranie wiszące na gwoździach.
Obmacał je, zastępując zmysł wzroku, zmysłem dotykania.
— Spodnie! — szepnął, — i to z tęgiego sukna! — Wyborne na teraźniejsze zimno!... — Kamizelka... kurtka... kapelusz pilśniowy... Niczego nie brak! — O! o! a to co?... Palto! — Do miljona miljonów, on się dobrze ubierał, ten żeglarz słodkiéj wody! — A to mi się udało żem trafił na jego statek!...
Lantier szybko zmienił ubranie.
— Wszystko na mnie leży jak rękawiczka!... — mówił daléj. — Słowo honoru możnaby myśléć, że to robione na moją miarę! — Ot! i ubrałem się na drogę!
Wydostał drobne przedmioty znajdujące się w kieszeniach ubrania więziennego, zwinął razem te kompromitujące gałgany i wyrzucił za okno.
Poczém z niezwykła zręcznością, wyszedł z kajuty tak samo jak do niéj wszedł, to jest przez okno, podjął rzeczy, które upadły na pomost statku i rzucił je w rzekę.
— A teraz w drogę! — rzekł, — wszystko idzie dobrze!
I wyszedł na drogę Wiodącą do Romilly.
Strona:PL X de Montépin Zemsta za zemstę.djvu/97
Ta strona została przepisana.