Mój drogi Edwardzie! W tych dniach ruszam ztąd do Włoch. Miałem nadzieję, że jeszcze z tej strony Alp czego się dowiem o tobie, że odbiorę list, w którym parę słów będzie: „ożeniłem się i jestem szczęśliwy“ ale widzę, że dopiero w Romie dojdzie mnie ta wiadomość od ciebie, w Romie, gdzieśmy dawno już byli razem i ściśle razem — sercem i myślami. Już tu zima się poczęła, nie wiem czy to z chmur szarych pada na moję duszę całun mroku, alem dziwnie smutny dzisiaj, dziwnie przeczuwający, że jakieś nieszczęście wkrótce zwali się na mnie. Na godziny wesela dobra filozofia, lub na bóle cudze ogólne; ale gdzie tylko cząstka naszego własnego serca dotknięta, tam religii nam potrzeba, tam najprostszych, najbliższych nas pojęć, bo cierpienie wzrok przytępia, w oddal niepodobna wzroku rzucić. Ot tu, obok, nam wtedy potrzeba Boga Ojca, Boga przyjaciela. Jest coś szatańskiego, ateistycznego w widoku zimy, w pierwszych jej dniach osobliwie: dusza nasza zasklepia się w sobie samej, i toczy się sama, gryzie, rozdziera! O, ja mam chwile czasami tak gorzkie, że, Edwardzie, pa-