Drogi mój Edwardzie! Jestem znów we Włoszech.
Już kiedym z Niemiec wyjeżdżał, tam bielała zima, tam mróz naprzemian błotem, błoto grudą się stawało.
Nigdy w życiu nie zapomnę przejazdu przez Splügen.
Nocą dojeżdżałem do wsi tak nazwanej „Na szczycie Alp“. Zewsząd ogromy śniegu, białe światy jakieś wiszące nademną, a nad niemi gwiazd skrzących, sinych roje, w tak czystym błękicie, że myśl wiosny zdawała się unosić nad temi przestworami lodów. Nazajutrz, przy słońcu, zjechałem w wąwozy włoskie: bramy zimy wypuściły mnie, drogą jak wąż się wijącą, i wdzięczną, i lekką, na brzegi jeziora Leco... Ot, jakby widzenie przeszło mi przed oczyma, widzenie pełne jasności! Świat się przemienił w jednej nocy; zawałów śniegu, mrozów już niema! Błękitne wody, niebo lazurowe, wysmukłe cyprysy, wszędzie bluszcze po skałach, oliwne drzewa, kwiaty, i to światło południowe tak jasne, tak przejrzyste, wszędzie ten puch błękitnawy, ta para muślinowa, co zwykła owijać góry i wody włoskie.
Ale to objawienie trwało dzień tylko: wiosna, lato, szczęście, młodość, ciepło, piękność, dzień jeden