Kiedy Petersburg, we śnie tonący,
Dźwięk bębnów zmusza czemprędzéj wstać.
Idą już kupcy i tłum kramarzy
I koń dróżkarski poczyna bieg;
Dążą służące wesołéj twarzy
Po wodę z dzbanem, aż chrupie śnieg;
I już gwar w mieście, a okiennica
Wszędzie otwarta; z kominów dym,
Wznosząc się słupem, oko zachwyca,
A akuratny kundmanom swym
Już niemiec piekarz w białej szlafmycy
Wyjrzał poważnie z za okiennicy.
A tu znużony balu hałasem,
Zabaw, rozkoszy syn błogo śpi,
Naprzekór żyjąc z światem i czasem,
I o rozrywkach nowych już śni.
W południe wstanie i znowu gotów
Do rana z nowym zapasem sił.
Lecz monotonnie i bez polotów
Jutro tak samo, jak wczoraj żył.
Czy, posiadając takie zalety,
Swobodny, w kwiecie młodzieńczych lat,
I świetne zawsze robiąc konkiety,
Gdy się uśmiechał mu cały świat,
Czy był szczęśliwy, cieszył się zdrowiem,
Choć nieostrożny w ucztach? — nie powiem.