— Prawda! — przyświadcza Radolt.
Chęć kłótni, rozprawy gorącéj opuściła go zupełnie. Atmosfera piżma, którém napojono gobeliny, i ten zbytek, tworzący ciszę kołyszącą do snu moralnego, w szalony sposób zaczyna działać na rozstrojone nerwy literata. Zagłębił się w fotelu, lecz nogi ze zbyt długiem! spodniami ukrył pod serwetą stołu. Na chwilę jeszcze budzi się w nim usypiająca energia, wtedy gdy Malewicz stawia przed nim pudełko cygar.
— Dziękuję!... — odpowiada sucho i sam dziwi się, jak to niegrzeczne odezwanie się, źle brzmi wśród ścian tego miękkiego gniazda.
Lecz Malewicz mówi daléj. Od czasu do czasu rzuca słowo francuskie, widoczném jest jednak, iż stara się mówić przeważnie po polsku. I pyta, zkąd a nienawiść szalona, jaką żywią dzisiejsi zwłaszcza belletrysci do wyższego świata, który przecież może dla nich więcéj uczynić, niż cała szara większość pseudo-inteligencyi?
— Gdybyście nas znali!... gdybyście nas przynajmniéj znali!... — woła, wzruszając ironicznie ramionami.
— Jednakże... — protestuje Radolt.
— Co? — przerywa Malewicz — jednakże? Znacie nas? jak? gdzie? kiedy?... Widzicie nas zdaleka i tworzycie sobie najfałszywsze o nas pojęcie. Widząc mnie, naprzykład, dlatego, że mam mortimery
Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/104
Ta strona została skorygowana.