Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/115

Ta strona została przepisana.

— Nie!.. nie!.. niech mamcia jeszcze oficyalnie nie występuje... Mamy czas...
Wielohradzka, uszczęśliwiona z tego braku stanowczości, przyświadczyła:
— Tak!.. tak!.. mamy dosyć czasu... Staraj się dobrze wybadać swe serce... Tecia także...
Tadeusz całował kolejno palce Wielohradzkiéj z dziecinną, ładną pieszczotą.
— O jedno mamcię proszę... niech tylko mamcia nigdy nie nalega na mnie, ażebym powrócił pomiędzy „tych ludzi“ i kotyliony i prowadził. Nie mam ochoty wpaść kiedy w taką zasadzkę, w jaką wpadł ten biedny Radolt...
— Och!.. — zaprotestowała Wielohradzka — tobie nigdy coś podobnego wydarzyć się nie może.
Wielohradzki głową kiwał.
— Kto to wie... z nimi nie można być bezpiecznym i spokojnym.
Przez pokój, jak niewidzialny nietoperz, przesunął się cichy jęk Radolta.
Wielohradzka przytuliła do siebie syna, jakby chroniąc go od powiewu téj skargi.
— To... on z chłopów? — spytała szeptem.
— Tak!...
— To nic dziwnego, że tak niewytrzymały na moralne cierpienie. Fizyczne zniesie łatwiéj... widziałam to nieraz na wsi...
I znów przez pokój przebiegł jęk, jakby zawo-