Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/138

Ta strona została skorygowana.

— Wa-ryat! Wa-ryat!...
Cyklista pędzi jak szalony, wreszcie znika. Śnieg zaczyna padać, i teraz dzieciaki lecą w podskokach, chwytając fruwające piaty w powietrzu. — Lo-dy! — wrzeszczy jakiś malec pół bosy, pół nagi, wirujący jak cień nieuchwytny wśród jasnych smug światła, płynących z okien niezamkniętych jeszcze sklepów.
Wielohradzki, jak ślimak w skorupę, zaszywa się w fałdy swego płaszcza. Ciepło mu w nim i dobrze. Radby zatrzymać go w sali, lecz chęć dawnego eleganta przeważa nerwralgię. Zrzuca więc płaszcz w kontramarkarni i wchodzi na balkon pierwszego piętra, trzymając, zwyczajem francuskim, ręce w kieszeniach spodni.
Przed nim, jakby w kotlinie obramowanéj ścianami o rozpadlinach lóż i galeryi, kręci się już kilkaset osób, depcąc podłogę brudną, zalaną całą potokami błota i roztopionego śniegu. Wśród czerni paltotów i fraków męskich nikną nędzne kostiumy masek i biaława żółtość obnażonych ramion. Podniesiona kurtyna ujawnia scenę ujętą w czerwone płótna proscenium i paludamentów. Scenę obstawiono dekoracyami jakiegoś starego pałacu dożów o wyblakłych i biednych złoceniach. W środku puf duży, sceniczny, zasmarowany bielidłem rąk aktorskich. W pufie palmy i draceny, nędzna roślinność, więdniejąca w atmosferze gazu i zaduchu. Na prawo, na lewo, pod złoconemi festonami dekoracyi, stoliki, na