Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/157

Ta strona została przepisana.

go na urągowisko publiczne. Widział przed sobą tylko jasny otwór loży, jamę świetlaną, w któréj majaczyły różowawe kręgi balkonów i złotawe plamy świateł gazowych,
Wówczas powoli podniosła się z krzesła Muszka i, otuliwszy się futrem, iść ku niemu zaczęła. Dzieliło ich zaledwie kilka kroków, a Wielokradzkiemu wydawało się, że ta olbrzymia postać schodzi ku niemu z bajecznéj odległości po świetlanéj smudze dziwacznego oświetlenia. Szeroki kołnierz rotundy, kołnierz niebieskich lisów o barwie niepewnéj i chorobliwéj kotów angorskich, chowanych w cieplarniach bogatych apartamentów, tworzył dokoła jéj szyi i ramion puszystą aureolę, w któréj grały białawe światełka. I tylko z tego srebrno-błękitnego puchu wykwitała jéj głowa, cała także złota i ruda od światła przebijającego kędziory i zapalającego tryumfalny ogień we wnętrzu brylantowéj gwiazdy, drżącéj wysoko, niemal w przestrzeni.
Szła dość szybko, lecz Tadeuszowi zdawało się, że idzie ku niemu całe lata, i że on, patrząc na nią, przeżywa epoki oddalone, o których dawniéj nie miał nawet wyobrażenia. Przycisnął ręce do ściany i stał jak żak szkolny, złapany na gorącym uczynku jakiejś psoty. Ona doszła ku niemu i wyciągnęła obie ręce.
Enfin! — wyrzekła prawie przez zaciśnięte zęby.