i ciemnicy, a wiatr rozwiewa mu szeroko pelerynę płaszcza. Wielohradzki czuje, iż obok niego, jak cień natrętny, jest cały kłęb wspomnień, myśli, nierozwiązanych zagadnień, które pędzą za nim i przybierają kształty konkretne. Nie chce jednak zwracać się ku nim, ucieka, zaciskając zarazem węzeł moralny, wiążący go z tém wyodrębnieniem się pewnych form jego istnienia. Ciągnie za sobą tę falangę jak stado tajemniczych ptaków.
Dopadł do domu, zadzwonił. Biały murzyn, odziany wiatrem, dzwoniący zębami, otwiera mu leniwie. Lecz Wielohradzki nie zastanawia się, jak zawsze, nad ustawieniem wywrotnem całéj drabiny społecznéj. Zapomina nawet dać stróżowi ową tradycyonalną „szóstkę”.
Pnie się teraz po wschodach, podnosząc fałdy płaszcza. Stróż wraca do legowiska i wsuwa się w ciepły jeszcze barłóg. Wielohradzki ostrożnie otwiera drzwi, i gorąco panujące w mieszkaniu napędza mu krew do głowy. Przy stole siedzi Tecia i szyje, przysunąwszy lampę prawie na sam brzeg stołu. Wielohradzka, znużona, śpi ubrana na łóżku, osłoniętem parawanem. Słychać jéj oddech ciężki, trochę astmatyczny.
Tecia, ujrzawszy Tadeusza, przykłada palec do ust.
— Sza... nie budź pan mamy... niech odpocznie!...
Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/166
Ta strona została skorygowana.