Wielohradzka brwi zmarszczyła.
Wejście urzędników, opisujących meble, taksatora, téj całéj czarnéj bandy, stanowczo kompromitowało ją w oczach całego domu.
— Te panowie... — mówiła pani Pake — przyjdą sobie raniutko, i to po jednemu, ażeby nie było gwałtu i żeby ludzie w kamienicy nie wiedzieli. Po co kto ma wiedzieć? Nawet stróż nie będzie wiedział, do kogo oni idą...
Wielohradzka uspokoiła się. Skoro nikt nie będzie wiedział, co jéj szkodziło przejść tę prostą formalność?
— Pani mi spisze, co komu winna, a ja się z nimi ułożę... — ciągnęła — późniéj pogadamy o procent...
— A da mi pani Pake trochę gotówki?
— No!... a ile pani potrzebuje?
— Siedemdziesiąt guldenów.
— Aj, aj!.. takie wielkie pieniądze... I na co to pani, kiedy ja długi zapłacę?...
Wielohradzka nie odpowiedziała ani słowa. Wstyd jéj było przyznać się, że za te pieniądze chce sprawić kostium krakowski synowi.
— Ja dam pani pięćdziesiąt, pani mi da podpis na sto i zapłaci mi pani ratę co miesiąc po dziesięć guldenów... Dobrze?...
— Dobrze!... — odparła Wielohradzka.
— Niech pani mi te liste dłużników napisze. Subjekt! daj wielmożnéj pani pióra i papieru, a prędko.
Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/202
Ta strona została skorygowana.