Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/226

Ta strona została przepisana.

stium obozu nieprzyjacielskiego i szepcą pomiędzy sobą złośliwe uwagi, pełne niechęci.
Wielohradzki wychodzi prawie ostatni i natychmiast spostrzega, że wejście jego na salę zostało zauważone i wywarło wrażenie. Muzyka gra walca, lecz nikt nie tańczy, i Tadeusz idzie wolno, zdjąwszy z głowy czapkę, którą trzyma z przyzwyczajenia, tak, jakby patelnię szapoklaka.
Idzie właśnie po owéj ścieżce granicznéj pomiędzy arystokracyą i mieszczaństwem, nie zdając sobie jeszcze sprawy, dlaczego ta ścieżka tak nagle powstała. Widzi lornetki galeryowe, skierowane ku sobie i, jak panna na wydaniu, prostuje się i gryzie wargi, aby je uczynić purpurowemi. Zapomniał w téj chwili o Muszce. Cały jest jeszcze przejęty i upojony tryumfem, który w swojéj fantazyi podnosi do bajecznéj potęgi.
Patrzy naprawo, na lewo, mruży oczy, mija obojętnym wzrokiem śliczne twarzyczki mieszczanek, które zwracają się ku niemu, jak słoneczniki ku tarczy słonecznéj. Przybiera minę znudzonego i przeżytego. Jakaś panienka w kostiumie Goplany, z wieńcem jaskółek na rozpuszczonych włosach, śledzi go szeroko otwartemi niebieskiemi oczami. Obok niéj — podżyła brunetka z pod ufryzowanéj grzywy, osypanéj deszczem cekinów, rzuca dziwaczne spojrzenie i wachluje się szybko. Wielohradzki powoli przesuwa się obok tych kobiet, zimny napozór i obo-