Przyszło mu na myśl, iż Maleniowa mogła odjechać do domu. Było to jéj zwyczajem. Przychodziła ostatnia, wychodziła pierwsza. Przymknął znów oczy i starał się ponowić wrażenie, otrzymane przed chwilą, a wywołane wzrokiem Muszki.
Ponowiło się, lecz tym razem delikatne i subtelne, jakby przysłonięte mgłą.
Było mu niemniéj miłe, a może nawet milsze, gdyż mniéj brutalne i targające nim, jakby szponami niewidzialnéj jakiéjś potęgi.
Muzyka teraz grała kadryla i hałaśliwe tony mieszały się z chromatyczną gammą rozmów i szelestem sukien i kroków po posadzce salonu.
Gorąco zaczynało być fatalne; ktoś otworzył lufcik, i prąd lodowatego chłodu bił teraz w głowę Tadeusza.
Wielohradzki oderwał się od ściany i ku estradzie zbliżać się zaczął. Czuł, iż powinien był trzymać się jakiéjś koteryi, skoro całe towarzystwo rozpadło się tak widocznie na obozy i oboziki.
W drodze spotkał Pozbitowskiego, który poufale ku niemu się nachylił.
— Jakie śliczne te Hartzówne!... — wyrzekł, ukazując dwie piękne panny, ubrane w suknie Empire — skoro nasze panie odjadą, weźmiemy się do nich wszyscy!...
— Panie odjeżdżają? — spytał Tadeusz, przygryzając usta.
Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/230
Ta strona została skorygowana.