Ranek zimowy, szarawy i chłodny.
W powietrzu przedsmak wilgoci. Na ziemi płachty śniegowe białe, lecz skalane już smugami czarniawemi błota.
Lecz na drodze jeszcze, na szosie leży gruda ubita, twarda, zimowa, bramowana rózgami krzaków, które, zrozpaczone i rozczochrane, ciągną się czarną koronką w dal szarą i bezbarwną.
Po obu stronach drogi, na białém tle śniegu, drobnych tych krzaków jest moc wielka, cała armia, nieskończona ilość. Tylko gdzieniegdzie wystrzeli w górę pień drzewa, czasem prosty i smukły, często tragicznie pokręcony, jak upiór o liniach fatalnych do ziemi przykuty.
A pomiędzy krzakami wznoszą się śniegowe mogiły, pod któremi śpią butwiejące massy paproci i szczątki dzwonków na podściółce z mchu i sosnowych igieł. Czasem z takiéj mogiły rozpaczliwie wy-
Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/235
Ta strona została skorygowana.
XII.